czwartek, 30 czerwca 2011

Dzień 16 Carlsbad Caverns

Rano kierujemy się do jaskiń Carlsbad Caverns. Droga prowadząca do nich jest porażająca, wszystko, jak okiem sięgnąć jest strawione ogniem. Pożar podobno wybuchł tu dwa tygodnie temu, trzeba było nawet ewakuować ludzi z jaskiń. Strasznie smutno wyglądają popalone juki i kaktusy. Carlsbad Cavern to system jaskiń wpisany do dziedzictwa UNESCO, windą zjeżdżamy na głębokość 800 stóp i tam oczom naszym ukazują się olbrzymie jaskinie, z niesamowitymi stalaktytami i stalagmitami, wewnętrznymi jeziorami. Największa z jaskiń, Big Room, jest tak olbrzymia, jak wnętrze katedry. Jest tu zimno, około 13 stopni i przez chwilę po około półgodzinnym spacerze marzę nawet o tym, by wyjść na powierzchnię.
Później wjeżdżamy do Teksasu i przez góry Guadelupe kierujemy się do El Paso. Mamy dziś do przejechania około 300 km, aż do White Sands. W El Paso z radością witamy pierwszą od bardzo długiego czasu stację benzynowa, gdyż wszyscy jedziemy już na oparach.


środa, 29 czerwca 2011

Dzień 15 Roswell

Z Santa Rosa pojechaliśmy do Fort Sumner, odwiedzić muzeum i grób słynnego zabijaki Billego the Kida. Potem pojechaliśmy do nad wyraz kiczowatego Roswell, gdzie rzekomo w 1947 roku lądowali kosmici. Całe miasteczko żyje nadal tym wydarzeniem, wszędzie spotykamy ufoludki, nawet McDonald jest w kształcie latającego spodka. Szybko stamtąd uciekamy, tym bardziej, że temperatury przekraczają 42 stopnie, tak więc jedyne o czym marzę, to dojechać na kemping i zanurzyć się w basenie. Na kempingu KAO pod Carlsbad jesteśmy pierwszymi gośćmi z Polski i jednymi z pierwszych z Europy. Kemping bardzo przyjemny, mimo, że cienia raczej brak i nic nie zapowiada, że spotka nas tam coś nadzwyczajnego. Okazuje się, że po zmroku miejsce te odwiedzają nietoperze, ale jestem w stanie przyzwyczaić się do latających mi nad głową stworzeń. Ale to jeszcze nic, po chwili w odległości paru metrów od nas zauważamy spacerujące na kamiennych ścieżkach olbrzymie tarantule. Są wielkości męskiej dłoni, owłosione i przerażające. I spacerują sobie koło nas, jak gdyby nigdy nic. Nie ruszamy więc się po ciemku już o krok od kampera, a nogi wolę trzymać na ławce, żebym nie musiała używać mojego zakupionego na Allegro zestawu do wyciągania jadu pająków i skorpionów.



wtorek, 28 czerwca 2011

Dzień 14 Chimayo,Taos

Żadna banda Meksykanów nie napadła nas w nocy, mogliśmy więc rano wyruszyć dalej. Naszym celem najpierw było Chimayo, miejsce największych masowych pielgrzymek w Stanach. Mała kapliczka, która zasłużyła na miejsce świętego miejsca, w którym następują ozdrowienia, po tym jak jakiś farmer wykopał tu w XIXw. płonący krucyfiks. Obsypaliśmy się świętą ziemią, jak każe tradycja i ruszyliśmy do Taos, pozdrowić Julie Roberts, która ma tu swój dom. Juli Roberts nie spotkaliśmy, Taos za to, to taka miniatura Santa Fe, pochodziliśmy po uliczkach, zjedliśmy pyszne meksykańskie tacos i pojechaliśmy dalej. Niestety spóźniliśmy się do głównej atrakcji Taos, Pueblo, i Indianie nie chcieli wpuścić. W drodze do Santa Rosa trafiliśmy na olbrzymią ulewę. Czegoś takiego się nie spodziewałam w gorącym i suchym Nowym Meksyku. Deszcz padał może z pół godziny, ale nie dało się prowadzić kampera, bo widoczność była zaledwie na parę metrów, ulice zamieniały się momentalnie w rwące rzeki. Przeczekaliśmy na parkingu przy Walmartcie. Później doczytaliśmy w przewodniku, że takie ulewy tu się zdarzają, a także błyskawiczne powodzie, przed którymi wszędzie są ostrzeżenia. Wydaje się to nieprawdopodobne, bo jesteśmy przecież prawie na pustyni, jest koszmarnie sucho i gorąco, a deszcz to ostatnia rzecz, której tu się można spodziewać.

Chimayo


Taos



poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dzień 13 Kasha Katuwe, Santa Fe

Rano pojechaliśmy do Kasha Katuwe, czyli słynnych namiotowych skał. Wiatr przez wieki wyrzeźbił skały, które obecnie przypominają wyglądem namioty. Po ponad godzinnej wycieczce po szlaku w koszmarnym upale skierowaliśmy się w stronę Santa Fe, drugiego najstarszego miasta w Stanach i chyba najbardziej znanego miasteczka Nowego Meksyku. Santa Fe ma niewątpliwie niesamowity urok i artystyczną „duszę”. Większość jego mieszkańców to artyści, malarze, pisarze i inni związani ze sztuką, co doskonale widać na ulicach.  W portykach Plaza Indianie sprzedają swoje rękodzieło, kolorową biżuterię, naszyjniki, bransoletki. Tego dnia niedaleko nas, bo około 9 mil od Kasha Kutwe wystąpił wielki pożar, ogień widać było nawet z Santa Fe, a ogromna chmura dymu na długo zasłoniła słońce i cała miejscowość była w dymie. W Nowym Meksyku panuje obecnie wielka susza, zabronione jest rozpalanie ognisk, a i tak płoną wielkie połacie, ludzie od wielu dni walczą z pożarami. Wieczorem nocowaliśmy na opustoszałym, nieczynnym kempingu koło Espanoli. Innych kempingów w pobliżu nie było, a było już ciemno, więc mimo, że okolice były dość przerażające postanowiliśmy tam zostać.
Kasha Katuwe








Całe niebo nad Santa Fe zasłoniła chmura dymu z pożaru



Pożar niedaleko Santa Fe


niedziela, 26 czerwca 2011

Dzień 12 Acoma Sky City

Najpierw pojechaliśmy do El Morro, zwiedzić jaskinie, w której mimo potwornych upałów w czasie lata, zawsze jest gruba warstwa lodu. Tam też dziewczynki pobawiły się w poszukiwaczy złota i mogły płukać piasek w specjalnie do tego przygotowanych rynienkach, szukając złota i kamieni. Potem pojechaliśmy do Acomy, nazywanej także Sky City. Jest to miasteczko indiańskie, położone na mesie, w którym od wieków w niezmienionych warunkach mieszkają potomkowie starożytnych Indian. Trafiliśmy na fantastycznego Indianina, który był przewodnikiem i który opowiadał o zwyczajach ludzi tam mieszkających. Miasteczko jest generalnie zamknięte dla zwiedzających i nie ma do niego dojazdu, gdyż znajduje się na wysokim klifie, otoczone z każdej strony wysokimi skałami, w ciągu dnia odbywa się zaledwie kilka wycieczek i tylko z przewodnikiem. Indianie tam mieszkający nie mają bieżącej wody, elektryczności ani ogrzewania.  Od pokoleń pielęgnują swoją tradycję i swoją wiarę.

El Moro i gorączka złota



Acoma Sky City

sobota, 25 czerwca 2011

Dzień 11 Canyon de Chelly

Rano ruszyliśmy dalej przez Kraj Indian Navajo do Gallup. Mieliśmy do przejechania wiele mil. Po drodze zwiedziliśmy Canyon de Chelly, najbardziej znane miejsce starożytnych Indian Anasazi, do tej pory zachowały się opuszczone jaskinie i ruiny ich domów widoczne w dole kanionu. W dalszym ciągu w kanionie żyją Indianie Navajo, uprawiając tam kukurydzę i hodując owce. Można zejść w dół kanionu do pewnego miejsca, ale trzeba mieć specjalną przepustkę od Indian, więc zrobilismy parę zdjęć i pojechaliśmy dalej. Po zmroku dojechaliśmy na leśny kemping za Gallup.


piątek, 24 czerwca 2011

Dzień 10 Navajo Bridge, Antelope Canyon, Horseshoe Bend, Monument Valley

Dziś czeka nas bardzo intensywny dzień i wiele zwiedzania. Rano krótka kąpiel w jeziorze i ruszyliśmy do Antelope Canyon, po drodze zatrzymując się nad tamą Glen Canyon i na pierwszym powstałym moście nad Kanionem Colorado, Navajo Bridge. Ta stalowa konstrukcja powstała w latach 20-tych XXw. Teraz dostępna jest tylko dla pieszych.
Zwiedzanie Antelope Canion możliwe jest tylko z indiańskim przewodnikiem ze specjalnym pozwoleniem. Przewodnik zabrał nas jeepami przez pustynię do Antelope Canyon, byliśmy cali oblepieni piaskiem, ale było warto, bo światło dostające się przez szczeliny kanionu sprawiało, że skały rozświetliły się wszystkimi kolorami. Indiański przewodnik dokładnie wskazywał miejsca, gdzie należy robić zdjęcie i faktycznie, niby niepozorna skała, a na zdjęciu, dzięki kilku promieniom słońca, skała ożywiała się i mieniła kolorami.
Po drodze zahaczamy o punkt widokowy Horseshoe Bend, gdzie rzeka Colorado zawija się w malowniczym kanionie Glen Canyon, tworząc kształt podkowy. Trasa do tego punktu jest krótka, ok. 1 mili, wyglada dość niepozornie, jednak to tylko złudzenie. Maszerujemy  pustynią, nie ma tu skrawka cienia, czujemy się wykończeni, zapadamy się po kostki w czerwonym pyle. To chyba najbardziej gorące miejsce na całej ziemi.  Nic nie wskazuje, że za chwilę zobaczymy następny cud natury. Rzeka Colorado bierze tu zakręt, głęboko wcinając się w kolorowe skały.
Potem wyruszyliśmy do Monument Valley, już z odległości kilkunastu kilometrów widać było słynne ostańce skalne. Te skalne giganty to jeden z symboli Dzikiego Zachodu, każdy chyba choć raz w życiu widział Monument Valley, jak nie w filmie, to w reklamach. I znów poprosiliśmy Indianina Navajo, do których należy dolina, aby nas poprowadził swoimi drogami. Za dodatkowy napiwek Indianin o imieniu Jeremo pojechał z nami swoim jeepem prywatnymi drogami, gdzie wstęp mają tylko Indianie. Monument Valley to następne święte miejsce Indian, czerwone, monumentalne, piaskowe skały wyrastające z ogromnej równiny sprawiają nierzeczywiste wrażenie. W Dolinie do tej pory mieszkają nieliczni Indianie, inni oprowadzają po niej turystów, którzy jednak w niektóre miejsca mogą dotrzeć tylko z przewodnikiem, tak jak my, a  do niektórych świętych miejsc nie mają w ogóle wstępu. Wszędzie dookoła unosi się czerwony pył, który wdziera się w każdy zakamarek naszego ciała. Zachodzące słońce nad Monument Valley oświetla formacje niezapomnianymi kolorami. Wieczorem nocowaliśmy na kempingu prowadzonym przez Indian, u stóp doliny, z widokiem na czerwone giganty i oczywiście z wszechobecnym czerwonym pyłem.


Navajo Bridge

rzeka Colorado



Antelope Canyon








Monument Valley


W takich lepiankach mieszkają Indianie w Dolinie




Horseshoe Bend


Horseshoe Bend


czwartek, 23 czerwca 2011

Dzień 9 Wielki Kanion cd

Z kempingu pojechaliśmy jeszcze raz do Wielkiego Kanionu, robiąc rundkę po większości punktów widokowych. Potem ruszyliśmy w stronę Page, po drodze przejeżdżając przez rezerwat Indian Navajo. Rezerwat Indian obejmuje olbrzymie tereny, aż do Gallup, stolicy wszystkich Indian. Ciągnie się przez trzy stany, Arizonę, Nowy Meksyk i trochę Utah. Współcześni Indianie wygladają zdecydowanie inaczej niż nasze wyobrażenie o nich po obejrzeniu niemieckiego Winnetou.  Raczej też nie jeżdżą na koniach, tylko w starych, rozklekotanych pickupach :) Mają własną policję, własne sądownictwo. I mają też prohibicję. I mimo, że raczej na Indian nie wyglądamy to także my musieliśmy w Walmarkcie okazać dowód tożsamości przy zakupie alkoholu. Na noc zatrzymaliśmy się na malowniczo położonym kempingu przy Lake Powell, olbrzymim, ponad 100 km długości, sztucznym jeziorze, raju dla miłośników sportów wodnych.

środa, 22 czerwca 2011

Dzień 8 Wielki Kanion

Ranek zaczął nam się pechowo, bo pod Flagstaff złapaliśmy kamperem gumę, okazało się, ze gwóźdź przebił oponę. Trochę czasu zmarnowaliśmy więc na szukanie miejsca, w którym można by było naprawić oponę. Szczęście w nieszczęściu, że nie stało się to na przykład na środku pustyni Sonora, tylko w jakimś cywilizowanym miejscu. W końcu udało się znaleźć wulkanizatora, który  co zdziwiło nas ogromnie, naprawił oponę zupełnie za darmo, a przecież nie była to bułka z masłem. Ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Kanionu, po drodze zahaczając o Wupatki, święte miejsce dawnych Indian. Trochę lekcji geologii na wygasłym wulkanie Sunset Crater, ruiny dawnych Indian na różowo-pomarańczowych skałach i w końcu dojechaliśmy do parku narodowego Wielkiego Kanionu. Wpadła nam do głowy myśl, że fajnie byłoby najpierw zobaczyć Kanion z lotu ptaka.  Na lądowisko firmy Papillon, okazało się, że mają wolne miejsca dla nas wszystkich w czterech helikopterach podczas ostatniego popołudniowego lotu. Przeżycie było ogromne, nie dość, że był to nasz pierwszy lot helikopterem w ogóle, to jeszcze widoki zapierały dech w piersiach. Najpierw długo, długo płaskowyż porośniety lasem i nagle, zupełnie niespodziewanie oczom wyłania się gigantyczna wyrwa w ziemi i skałach. Lenkę lot helikopterem uśpił i mniej więcej od połowy lotu smacznie spała. Chyba każdy z nas widział kiedyś jakieś zdjęcie Wielkiego Kanionu, ale zapewniam, że to, co oglada się na żywo robi piorunujące wrażenie. To jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi.





wtorek, 21 czerwca 2011

Dzień 7 Sedona

Dojechaliśmy do Sedony. To małe, urzekające miasteczko, przepięknie położone na płaskowyżu, otoczone czerwonymi monumentalnymi skałami. Niesamowite jest to, że miasteczko do lat 80-tych było zupełnie wymarłe, dopiero w latach 80-tych po rzekomym odnalezieniu w tym miejscu wortexów, czyli punktów gromadzących ziemską energię, zaczęli zjeżdżać do niego na nowo osadnicy. Sedona jest teraz siedzibą ruchu New Age, a egzorcystów i wróżek jest tu takie zagęszczenie, jak nigdzie indziej na świecie. Miasto tętni życiem i tylko czerwone skały, tak czerwone, że aż karmazynowe wyglądają jakby zostały tu przeniesione zupełnie z innej planety. Tak pięknego amerykańskiego miasteczka, tak przepięknie położonego do tej pory nie widzieliśmy. Na szczegóną uwagę zasługuje tu kościół, którego bryła wtopiona jest w czerwone skały.





poniedziałek, 20 czerwca 2011

Dzień 6 Tama Hoovera, Route 66

Z ulgą opuszczamy gorące i betonowe Las Vegas, kierując się w stronę Tamy Hoovera. W pobliżu tamy zatrzymuje nas policja stanowa i dokładnie kontroluje naszego kampera, łącznie z toaletą. Tama jest miejscem strategicznym dla kilku stanów, stąd te daleko posunięte środki ostrożności. Tama ujarzmiła dziką rzekę Colorado, powstały dzięki niej dwa duże jeziora, tereny rekreacyjne Arizończyków. Upał daje nam się we znaki, na betonowej konstrukcji jest szczególnie dotkliwy. Tamę budowało 5 tys ludzi przez 5 lat, konstrukcja i wielkość jest naprawdę imponująca.

Później wjeżdżamy z powrotem na Route 66, po kolei odwiedzając wszystkie kultowe miejsca trasy, dokładnie według przewodnika: stację benzynową Hackberry, znaną nawet naszym dzieciom z bajki Auta, miasteczko Kingman, ghost town Chloride, Delgadillo’s Snow Cap Driver In. Ta historyczna już droga kiedyś łączyła Chicago i Los Angeles.Teraz niektóre odcinki to pustkowia, czasem pustkowia z porzuconym domami, stacjami, sklepami z powybijanymi szybami i powyginanymi deskami. Inne z odcinków, bliżej aglomeracji miejskich mają nam, turystom, przypominać, jak było kiedyś. Na noc zatrzymujemy się niedaleko Prescott, stolicy Arizony, pojawiają się pierwsze drzewa i oznaki życia, w końcu inne widoki niż do tej pory.