sobota, 9 lipca 2011

Dzień 24 i 25

Jeszcze dwa dni zwiedzmy Waszyngton, spacerujemy, robimy ostatnie zakupy. Idziemy też do waszyngtońskiego zoo, podziwiać leniwą pandę. Po południu startujemy do Monachium. To były bardzo fajne wakacje, na pewno znów tu wrócimy, bo Stany mają jeszcze wiele, wiele do zaoferowania.





czwartek, 7 lipca 2011

Dzień 23 Waszyngton

W Waszyngtonie nocujemy w hotelu Omni Shoreham. To przepiękny hotel z historią, wybudowany w 1930 roku. W 1933 swój pierwszy inauguracyjny bal wyprawił w tym hotelu Roosvelt. Każdy następny prezydent Stanów Zjednoczonych wyprawiał tam potem swoje inaugurayjne przyjęcie. Hotel gościł także Beatlesów, a Julia Roberts grała w nim kilka scen w Raporcie Pelikana.
Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie stolicy.

Pomnik Waszyngtona

Biały Dom



Vietnam War Memorial


Korean War Memorial


Kapitol




środa, 6 lipca 2011

Dzień 22 wylot

Rano pakujemy się. Jedziemy do El Monte oddać nasze kampery, potem na lotnisko. Bezchmurne niebo, z którego leje się żar. Nic nie zapowiada katastrofy, która zdarzy się za parę godzin. Po dwóch godzinach od naszego wylotu do Waszyngtonu przez Phoenix przechodzi ogromna burza piaskowa. W samym mieście ma ponad kilometr wysokości, wcześniej na pustyni dochodzi nawet do 3 kilometrów, na 4 minuty w mieście zapada ciemność, słońce zasłoniły tumany piasku. 4 minuty wystarczyły, by ruch w całym mieście został sparaliżowany, a lotnisko zamknięte na kilkanaście godzin. Dowiadujemy sie o tym dopiero po przylocie do Waszyngtonu. I w sumie żałuję, że tego nie przeżyłam i nie zobaczyłam na własne oczy :)

wtorek, 5 lipca 2011

Dzień 21 Phoenix

Cały dzień spędzamy w Phoenix w aquaparku. Woda w basenach jest tak gorąca, jakbym kąpała się w wannie. Żar leje sie z nieba. Ale dzieciaki mimo to mają radość. Jutro wylot do Waszyngtonu.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Dzień 20 Saguaro, Pustynia Sonora

Naszym celem był Park Narodowy Saguaro. Saguaro to olbrzymie kaktusy, które występują tylko na Pustyni Sonora, która rozciąga się od południowej Arizony aż po część północnego Meksyku. Saguaro osiągają od 5 do 15 metrów, niektóre ważą nawet 6 ton, a najstarsze osobniki mają ok. 200 lat.  Te giganty są niesamowite, najpierw pojawiają się pojedyńczo, a im bliżej Parku Narodowego tym jest ich więcej. Na zboczach wzgórz wygladają jak armia żołnierzy z wyciągniętymi ramionami.
Odwiedzamy jeszcze Arizona-Sonora Desert Museum, 40 ha pustynne zoo i muzeum, gdzie w koszmarnym upale i pustynnym palącym słóncu podziwiamy różne inne rodzaje kwitnących akurat kaktusów i zwierząt tu żyjących. A nad naszymi głowami co chwila przelatuje maleńki koliber.
Wieczorem przemieszczamy się w kierunku Phoenix. Dziś 4 lipca, Dzień Niepodległości Satnów Zjednoczonych. Wszędzie wywieszone flagi, a po zmierzchu pokazy sztucznych ogni. Nocujemy na betonowym kempingu w środku miasta, jest tak gorąco, że polewamy wodą beton przy kamperach, co jednak nic nie daje, bo woda od razu paruje z tego upału.










niedziela, 3 lipca 2011

Dzień 19 Tombstone

Nocujemy pod sławnym Tombstone. W latach 80-tych XIX wieku Tombstone rozkwitło dzięki odkrytym tu złożom srebra. Kopalnia przyciągała robotników do pracy,  kowbojów, graczy, różnych kombinatorów i rewolwerowców zachęconych zdobyciem szybkiej fortuny i tych, którym nie udało się w życiu, ale mieli nadzieję, że los się do nich uśmiechnie. Obecnie miasto  żyje z turystów ciekawych dawnego życia. Słynne Tombstone udostępnia odwiedzającym miejsce słynej strzelaniny w Corralu OK i legendę Dzikiego Zachodu.  Miasteczko wygląda dalej jak w westernie, główna ulica z urzędem szeryfa, saloonem, domami z gankami oraz redakcją miejscowej gazety . Tubylcy dbają o historyczną atmosferę miasteczka. Możemy poczuć się jak w tamtej epoce patrząc na  mężczyzn w kowbojskich kapeluszach z rewolwerami za pasem. Kobiety w długich sukniach i czepkach na głowach przechadzają się po głównej ulicy, co chwila mija nas jakiś dyliżans ciągnięty przez konie. I to nie oni są przebrani, oni tak tu żyją, to my wyglądamy dziwnie i nie pasujemy swoją współczesnością do tego XIX wiecznego miasteczka. 
Po południu pojechaliśmy w stronę Tuscon. Tuscon leży niedaleko Meksyku, na drogach pojawiło się coraz więcej patroli straży granicznej oraz punkty kontroli. 20 mil na południe od Tuscon znajduje się Titan Missile Muzeum, gratka dla osób inetresujących się Zimną Wojną. Można tam zobaczyć największą wybudowaną w Stanach nuklearną wyrzutnię międzykontynentalną. 


Tombstone



Titan Missile Museum


sobota, 2 lipca 2011

Dzień 18 Meksyk, Bisbee

Jedziemy na granicę meksykańską do Aqua Prieta. Kampera zostawiamy po stronie amerykańskiej, a granicę przechodzimy na piechotę. Nikt od nas nie chce żadnych dokumentów, obok kilometrowa kolejka samochodów zarówno w jedną, jak i druga stronę. Po drugiej stronie zderzenie kultur, brud na ulicach, porozbijane butelki, jakieś typy spod ciemnej gwiazdy. Tu Meksyk na pewno nie wygląda zachęcająco, tym bardziej, że słyszeliśmy, że akurat w Aqua Prieta ginie najwięcej ludzi z rąk ulicznych gangów. Po godzinie wracamy na stronę amerykańską i teraz przechodzimy pełną kontrolę paszportową wraz z dokładnymi pytaniami, po co byliśmy w Meksyku, co wwozimy itp, okazuje się, że brakuje jakiś pieczątek wjazdu, więc musimy czekać. W końcu udaje się nas odprawić, z ulgą jestem z powrotem w Stanach. Potem kierujemy się w stronę górniczego miasteczka Bisbee, miasteczka, które kiedyś było najbogatszym miasteczkiem południowo-zchodniej części Stanów. Bisbee żyło z wydobywania miedzi, do dziś widać resztki jego świetności, przepiękne stare budynki i hotele, które pewnie kiedyś tętniły życiem. Dziś Bisbee upodobali sobie hipisi i artyści, więc co krok widać tu artystyczne dusze. Bardzo mi się podobało, szczególnie malutkie galerie, w których właściciele opowiadali historię swojego życia.



piątek, 1 lipca 2011

Dzień 17 White Sands

White Sands. Naszym oczom ukazuje się surrealistyczny krajobraz. Jak okiem sięgnąć aż po horyzont biały piasek, na którym od czasu do czasu wyrasta jakaś juka. White Sands ciągną się na ponad 100 km, a widok powala na kolana. Wychodzimy z kamperów i biegamy po wydmach, o dziwo piasek, mimo prawie 40 stopniowych upałów nie jest gorący, można spokojnie biegać boso. White Sands to olbrzymie pokłady gipsowego piasku, stąd kolor nieskazitelnej bieli.




czwartek, 30 czerwca 2011

Dzień 16 Carlsbad Caverns

Rano kierujemy się do jaskiń Carlsbad Caverns. Droga prowadząca do nich jest porażająca, wszystko, jak okiem sięgnąć jest strawione ogniem. Pożar podobno wybuchł tu dwa tygodnie temu, trzeba było nawet ewakuować ludzi z jaskiń. Strasznie smutno wyglądają popalone juki i kaktusy. Carlsbad Cavern to system jaskiń wpisany do dziedzictwa UNESCO, windą zjeżdżamy na głębokość 800 stóp i tam oczom naszym ukazują się olbrzymie jaskinie, z niesamowitymi stalaktytami i stalagmitami, wewnętrznymi jeziorami. Największa z jaskiń, Big Room, jest tak olbrzymia, jak wnętrze katedry. Jest tu zimno, około 13 stopni i przez chwilę po około półgodzinnym spacerze marzę nawet o tym, by wyjść na powierzchnię.
Później wjeżdżamy do Teksasu i przez góry Guadelupe kierujemy się do El Paso. Mamy dziś do przejechania około 300 km, aż do White Sands. W El Paso z radością witamy pierwszą od bardzo długiego czasu stację benzynowa, gdyż wszyscy jedziemy już na oparach.


środa, 29 czerwca 2011

Dzień 15 Roswell

Z Santa Rosa pojechaliśmy do Fort Sumner, odwiedzić muzeum i grób słynnego zabijaki Billego the Kida. Potem pojechaliśmy do nad wyraz kiczowatego Roswell, gdzie rzekomo w 1947 roku lądowali kosmici. Całe miasteczko żyje nadal tym wydarzeniem, wszędzie spotykamy ufoludki, nawet McDonald jest w kształcie latającego spodka. Szybko stamtąd uciekamy, tym bardziej, że temperatury przekraczają 42 stopnie, tak więc jedyne o czym marzę, to dojechać na kemping i zanurzyć się w basenie. Na kempingu KAO pod Carlsbad jesteśmy pierwszymi gośćmi z Polski i jednymi z pierwszych z Europy. Kemping bardzo przyjemny, mimo, że cienia raczej brak i nic nie zapowiada, że spotka nas tam coś nadzwyczajnego. Okazuje się, że po zmroku miejsce te odwiedzają nietoperze, ale jestem w stanie przyzwyczaić się do latających mi nad głową stworzeń. Ale to jeszcze nic, po chwili w odległości paru metrów od nas zauważamy spacerujące na kamiennych ścieżkach olbrzymie tarantule. Są wielkości męskiej dłoni, owłosione i przerażające. I spacerują sobie koło nas, jak gdyby nigdy nic. Nie ruszamy więc się po ciemku już o krok od kampera, a nogi wolę trzymać na ławce, żebym nie musiała używać mojego zakupionego na Allegro zestawu do wyciągania jadu pająków i skorpionów.



wtorek, 28 czerwca 2011

Dzień 14 Chimayo,Taos

Żadna banda Meksykanów nie napadła nas w nocy, mogliśmy więc rano wyruszyć dalej. Naszym celem najpierw było Chimayo, miejsce największych masowych pielgrzymek w Stanach. Mała kapliczka, która zasłużyła na miejsce świętego miejsca, w którym następują ozdrowienia, po tym jak jakiś farmer wykopał tu w XIXw. płonący krucyfiks. Obsypaliśmy się świętą ziemią, jak każe tradycja i ruszyliśmy do Taos, pozdrowić Julie Roberts, która ma tu swój dom. Juli Roberts nie spotkaliśmy, Taos za to, to taka miniatura Santa Fe, pochodziliśmy po uliczkach, zjedliśmy pyszne meksykańskie tacos i pojechaliśmy dalej. Niestety spóźniliśmy się do głównej atrakcji Taos, Pueblo, i Indianie nie chcieli wpuścić. W drodze do Santa Rosa trafiliśmy na olbrzymią ulewę. Czegoś takiego się nie spodziewałam w gorącym i suchym Nowym Meksyku. Deszcz padał może z pół godziny, ale nie dało się prowadzić kampera, bo widoczność była zaledwie na parę metrów, ulice zamieniały się momentalnie w rwące rzeki. Przeczekaliśmy na parkingu przy Walmartcie. Później doczytaliśmy w przewodniku, że takie ulewy tu się zdarzają, a także błyskawiczne powodzie, przed którymi wszędzie są ostrzeżenia. Wydaje się to nieprawdopodobne, bo jesteśmy przecież prawie na pustyni, jest koszmarnie sucho i gorąco, a deszcz to ostatnia rzecz, której tu się można spodziewać.

Chimayo


Taos



poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dzień 13 Kasha Katuwe, Santa Fe

Rano pojechaliśmy do Kasha Katuwe, czyli słynnych namiotowych skał. Wiatr przez wieki wyrzeźbił skały, które obecnie przypominają wyglądem namioty. Po ponad godzinnej wycieczce po szlaku w koszmarnym upale skierowaliśmy się w stronę Santa Fe, drugiego najstarszego miasta w Stanach i chyba najbardziej znanego miasteczka Nowego Meksyku. Santa Fe ma niewątpliwie niesamowity urok i artystyczną „duszę”. Większość jego mieszkańców to artyści, malarze, pisarze i inni związani ze sztuką, co doskonale widać na ulicach.  W portykach Plaza Indianie sprzedają swoje rękodzieło, kolorową biżuterię, naszyjniki, bransoletki. Tego dnia niedaleko nas, bo około 9 mil od Kasha Kutwe wystąpił wielki pożar, ogień widać było nawet z Santa Fe, a ogromna chmura dymu na długo zasłoniła słońce i cała miejscowość była w dymie. W Nowym Meksyku panuje obecnie wielka susza, zabronione jest rozpalanie ognisk, a i tak płoną wielkie połacie, ludzie od wielu dni walczą z pożarami. Wieczorem nocowaliśmy na opustoszałym, nieczynnym kempingu koło Espanoli. Innych kempingów w pobliżu nie było, a było już ciemno, więc mimo, że okolice były dość przerażające postanowiliśmy tam zostać.
Kasha Katuwe








Całe niebo nad Santa Fe zasłoniła chmura dymu z pożaru



Pożar niedaleko Santa Fe


niedziela, 26 czerwca 2011

Dzień 12 Acoma Sky City

Najpierw pojechaliśmy do El Morro, zwiedzić jaskinie, w której mimo potwornych upałów w czasie lata, zawsze jest gruba warstwa lodu. Tam też dziewczynki pobawiły się w poszukiwaczy złota i mogły płukać piasek w specjalnie do tego przygotowanych rynienkach, szukając złota i kamieni. Potem pojechaliśmy do Acomy, nazywanej także Sky City. Jest to miasteczko indiańskie, położone na mesie, w którym od wieków w niezmienionych warunkach mieszkają potomkowie starożytnych Indian. Trafiliśmy na fantastycznego Indianina, który był przewodnikiem i który opowiadał o zwyczajach ludzi tam mieszkających. Miasteczko jest generalnie zamknięte dla zwiedzających i nie ma do niego dojazdu, gdyż znajduje się na wysokim klifie, otoczone z każdej strony wysokimi skałami, w ciągu dnia odbywa się zaledwie kilka wycieczek i tylko z przewodnikiem. Indianie tam mieszkający nie mają bieżącej wody, elektryczności ani ogrzewania.  Od pokoleń pielęgnują swoją tradycję i swoją wiarę.

El Moro i gorączka złota



Acoma Sky City