Ranek zaczął nam się pechowo, bo pod Flagstaff złapaliśmy kamperem gumę, okazało się, ze gwóźdź przebił oponę. Trochę czasu zmarnowaliśmy więc na szukanie miejsca, w którym można by było naprawić oponę. Szczęście w nieszczęściu, że nie stało się to na przykład na środku pustyni Sonora, tylko w jakimś cywilizowanym miejscu. W końcu udało się znaleźć wulkanizatora, który co zdziwiło nas ogromnie, naprawił oponę zupełnie za darmo, a przecież nie była to bułka z masłem. Ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Kanionu, po drodze zahaczając o Wupatki, święte miejsce dawnych Indian. Trochę lekcji geologii na wygasłym wulkanie Sunset Crater, ruiny dawnych Indian na różowo-pomarańczowych skałach i w końcu dojechaliśmy do parku narodowego Wielkiego Kanionu. Wpadła nam do głowy myśl, że fajnie byłoby najpierw zobaczyć Kanion z lotu ptaka. Na lądowisko firmy Papillon, okazało się, że mają wolne miejsca dla nas wszystkich w czterech helikopterach podczas ostatniego popołudniowego lotu. Przeżycie było ogromne, nie dość, że był to nasz pierwszy lot helikopterem w ogóle, to jeszcze widoki zapierały dech w piersiach. Najpierw długo, długo płaskowyż porośniety lasem i nagle, zupełnie niespodziewanie oczom wyłania się gigantyczna wyrwa w ziemi i skałach. Lenkę lot helikopterem uśpił i mniej więcej od połowy lotu smacznie spała. Chyba każdy z nas widział kiedyś jakieś zdjęcie Wielkiego Kanionu, ale zapewniam, że to, co oglada się na żywo robi piorunujące wrażenie. To jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi.